Moim doświadczeniem życiowym będąc zdrową był wypadek śmiertelny spowodowany przez mojego męża pod wpływem alkoholu. Po przeżytych wszystkich cierpieniach, które mnie spotkały z tego powodu postanowiłam mężowi wybaczyć. Tłumaczyłam to sobie tym, że jeszcze w nim było tyle wigoru i chęci do pracy, ze ciągle umiał coś zorganizować, co powodowało, że można było zapomnieć.
Cieszyliśmy się wspólnie, że córka dorastała i była zdyscyplinowana i odpowiedzialna, bo przez ten przykład życiowy doznała razem ze mną tego, czego nie powinno być. Po załatwieniu wszystkich spraw, doszłyśmy obydwie do wniosku, ze trzeba żyć dalej. Nie mogę do końca stwierdzić, że nikt nam nie pomógł. Dla mnie w takiej chwili dobre słowo też by się liczyło, ale tych słów było mało, przeważał śmiech i z tego rodził się ból. My wytrwałyśmy.
Najgorsze chwile przeżywałyśmy we dwie. Zamawiałam Msze Święte w Kościele w intencji męża, nie będąc na niej z tego względu, że bałam się o dziecko. Rodzina poszkodowanego była okrutna. Nie mogę tego stwierdzić osobiście, bo nigdy nie poznałam tych ludzi i teraz uważam, że był to mój błąd.
Córka rosła, potrzeby narastały i koszty z tym związane, ale i to zniosłyśmy. Mąż przychodził na czas do domu. Wszystko było na swoim miejscu, można rzec- bajecznie.
Trwało to dwadzieścia lat. Ja jego kochałam, a on mnie.
Kolejna rzecz, która poraziła mnie jak piorun…. zostaliśmy zaproszeni na wesele chrześnicy mojego męża- córki mojej siostry. Na weselu upił się do nieprzytomności, kolejny raz przyniósł wstyd i mnie i córce. Znowu dno. Ile można znieść. Nigdy nie mogłam wpłynąć na jego wady.
Pracowałam i czekałam z dnia na dzień wyglądając lepszego jutra. Tak naprawdę nigdy to nie nastąpiło, bo ciągle chciałam utrzymać to moje małżeństwo, ale coraz bardziej uciekało, coraz dalej do dołu…. Nic nie mogłam na to poradzić, bo po kieliszku wódki, mój mąż dostawał małpiego rozumu i dalej robił swoje. Najgorsze było to, że mnie bił, wyzywał i nie szanował jak swojej żony!!! W końcu zaczęłam się stawiać i to wzięło górę. Było coraz gorzej.
Wiedziałam co będzie dalej, ale gdzieś w sercu miałam „nadzieję na nową nadzieję”.
Rozmawiając z ludźmi dowiedziałam się, że jest praca przy dziadziusiu- więc szybko pobiegłam sprawdzić tę wiadomość. Podobało mi się, że wszystko było na mojej głowie: cały dom, otoczenie i prawie umierający już dziadziuś, który tak naprawdę nie był już nikomu potrzebny. Był suchy, a zarazem ciężki jak kłoda. Najgorsze jednak było to, że nie było osób trzecich by mi pomóc wykąpać dziadziusia. Musiałam prosić sąsiada i to też zniosłam bo czułam się potrzebna robić prozaiczne czynności, jak grabienie liści i dbanie o obejście. Dziadziuś miał raka, mało mówił- więcej mruczał. Ja cały czas do niego mówiłam, a on słuchał nie mogąc odpowiedzieć. Umarł nagle, jak przyjechało pogotowie, razem z pielęgniarzem podwiązałam mu brodę. Z jednej strony to było dobre bo już dłużej nie cierpiał, z drugiej jednak nie, bo ja straciłam pracę. Biedny dziadziuś nawet z córką się nie zobaczył. To wszystko trwało miesiąc i z góry było niestety do przewidzenia, że nic z niego nie będzie- bardzo tęsknił, ale ja nic nie mogłam zrobić.
Jakoś się przeżyło, ale tej szansy już nie będzie.
Dla poprawienia bytu i chęci pomocy córce, zdecydowałam, że podejmę pracę zarobkową zagranicą. Pracowałam pół roku, podobało mi się, ludzie byli mili i czas powoli mknął do przodu… pracowałam w dwóch miejscach: na zastępstwie 1 miesiąc i 5 miesięcy gdzie indziej. I tam mieszkało dziecko, dla mnie to była wielka radość, bo w końcu mogłam chociaż trochę z nią porozmawiać. Julia, tak miała na imię ta dziewczynka, była jakby moja nauczycielką, z której uczyłam się wszystkiego. Pomagali Pan Tisuni, a także Lunowie. Jednakże tęsknota z dnia na dzień stawała się boleśniejsza i nie mogłam dłużej zostać. Wróciłam, ale po przyjeździe zastałam jeszcze więcej długu i to wzięło górę nad wszystkim. Teraz było już tylko gorzej. Coraz częściej wódka, mąż topił swoje żale, zdrady w wódce, a ja nadal cierpiałam, nie spałam po nocach…. W swoim domu nie miałam spokoju, uważałam, że jestem do niczego. W końcu mąż całkowicie zaczął nade mną górować, a ja dałam się zdołować, wstydząc się sąsiadów i bliskich, że nic nie jest lepiej. Zaczęłam wszystko ukrywać. Widząc reakcję przychodzących ludzi, zaczęłam się wstydzić tego wszystkiego. To, co zrobiłam po przyjeździe – zrobiłam. Mąż uważał, że kłamię, a ja cały czas mówiłam prawdę i dlatego nie mogę mężowi wybaczyć. Tak naprawdę to nigdy mu nie zależało czy ja mówię prawdę, czy żartuję- więc na darmo nie ma co strzępić języka. Następnej szansy nie będzie.
Gdy kładę się spać ciągle myślę, co przyniesie nowy dzień, szarość dnia codziennego czy pogodny pełen niespodzianek dzień.
Zachowuje swoje obawy przed wczesnym wypowiadaniem się, można zauważyć, ze każdy z nas jest w jakimś małym stopniu bojaźliwy i nie potrafi zadbać o wszystko. Następną cechą mojej osoby jest to, że uciekam w fantazję będąc na swoim polu do którego należy także mój Kajtek- pies kundelek, który jest mały, a zarazem wielki i mądry jak duży pies. Wtedy eksperymentujemy i nikt nie może nam nic zabronić, nie boimy się niczego. Ani w dzień ani w nocy. Ta osoba, która to robiła będzie wiedziała co mam na myśli. Chcę tylko, żeby to było zapisane moją ręką, że działo się naprawdę, a nie było kolejną fikcją… jak cierpieć i jak być szczęśliwą… co może nigdy nie nastąpić. Wracając do tego co moje to moje… zapytaj, wtedy bierz, nie ucz nikogo, bo sam do końca nie umiesz…
Wstało słoneczko i nadszedł kolejny pogodny dzień… wszystko wracało na nowo i co począć?! Podjęłam szybko decyzję, że muszę jechać do dzieci, bo ta głupota mnie zniszczy. Ktoś się śmiał, a ja przeżywałam wszystko jeszcze gorzej. Minęło parę godzin i już byłam w Warszawie, ustąpiłam miejsce mojemu panu, żeby sam się wyżywał na wszystkim, na czym tylko może byle nie na mnie. U córki z dziećmi jest dobrze, na działce bawiliśmy się nieźle i nagle zabolała mnie głowa w nieopisany sposób. Córka zadzwoniła do lekarza i w pół godziny byłyśmy w szpitalu. Po konsultacji z lekarzem stwierdzono, że muszę zostać w szpitalu. I jestem. Po wyjściu stąd będę pewnie jeszcze musiała ponownie się konsultować. W szpitalu psychiatrycznym poza małymi wyjątkami jest dobrze. Można by coś zdziałać, ale jeden lepszy od następnego. O przyjaźń w szpitalu trudno, bo po prostu jest się obcym, choć niektórzy są bardzo mili.
Autorka: AB
Jeżeli chcesz podzielić się swoim doświadczeniem, jak udało ci się wyjść z trudnej sytuacji, z sytuacji, która początkowo wydawała ci się już nie do rozwiązania podziel się z nami: pomoc@fundacjaart.pl my ja opublikujemy zachowując twoje dane do wglądu fundacji.